The Last of Us: Remastered - Bajki Zarażonych


Od razu na wstępie chcę zaznaczyć jedno - to był ciężki kawałek tekstu do napisania. Nie tylko dlatego, iż byłem zawiedziony samą grą. Pamiętam jak w momencie premiery The Last of Us wielu mówiło o tym jak dobra gra zamyka ósmą generację konsol i pokazuje, jak mocne gry są aktualnie tworzone. Podobnie mówiło się o wersji Remastered, która pojawiła się na Playstation 4 - iż jest to must-have dla tych, którzy nie mieli przyjemności zagrać w tę grę na wysłużonej trójce, a chcieliby mocnego tytułu startowego dla swojej nowej maszynki.

Co więc robię źle, jeśli nie zostałem zmieciony z powierzchni ziemi przez ostatnią grę ze stajni Naughty Dog?

Pamiętam jak jeszcze przed premierą ten tytuł kompletnie mnie nie interesował.


Być może ze względu na to, że akurat wtedy nie miałem Playstation 3 i o wiele bardziej interesowało mnie granie na PC. Dlatego także z wszechobecnym hype na "najlepszą grę poprzedniej generacji" wyminąłem się bez poczucia utraty czegoś naprawdę wartego uwagi, tak jak miałem z kilkoma innymi produkcjami. I tak jak często krytykuję politykę ówczesnych remasterów, które z wielkimi powrotami dobrze znanych i szanowanych marek po latach mają mało wspólnego, to pojawienie się niektórych gier z wcześniejszej generacji na Playstation 4 uznaję za swego rodzaju wybawienie.

Otóż nie muszę kupować specjalnie PS3 żeby zagrać w coś, co akurat wpadło mi w oko, a nie miałem okazji w to zagrać wcześniej. Dlatego już teraz zacieram ręce na nadchodzące Uncharted: Nathan Drake Collection, mimo że grałem już w pierwsze dwie odsłony serii. W przypadku The Last of Us zadecydowała dość popularna opinia o tym, że gra pretenduje do miana arcydzieła współczesnej elektronicznej rozrywki. Jako, że gra pojawiła się na półkach sklepowych pojawiła się w wersji "odświeżonej" na PS4 wraz z dodatkiem Left Behind zakupiłem ją sobie w trakcie, gdy ogórkiem branża growa stoi i postanowiłem nadrobić zaległości. Przecież warto zagrać, wielu wręcz mówi "Donge musisz!"...

Pierwotnie ten tekst miał pojawić się o wiele wcześniej, na świeżo po przejściu gry. Postanowiłem jednak ostudzić nieco emocje i odpuścić temat na jakiś czas, ponieważ mogłoby się to skończyć masakrą gry, która na to aż tak nie zasługuje.

The Last of Us nie jest grą złą w żadnym wypadku. Jednakże wydaje mi się, iż będzie to pierwsza produkcja w 2015 roku, po której przejściu byłem najzwyczajniej zawiedziony.


Gra już na samym wstępie daje lewego prostego na samym początku, a zakończenie prologu to mocny prawy sierp wymierzony w twarz gracza. I wcale nie chodzi o wydarzenia same w sobie, a kwestie wypowiadane przez poszczególnych bohaterów w tym małą Sarah i właśnie to uderza najmocniej. Powoduje, że w momencie zniknięcia obrazu można bez żadnych skrupułów powiedzieć "o kur..." i przechodzimy do części właściwej gry, czyli dwadzieścia lat po wydarzeniach z prologu.

Joel to typ, którego można polubić. Szmugler, który nie ma nic do stracenia, walczący przez te wszystkie lata z... Dobra, miało być bez spoilerów, ale to nie jest aż takie ciężkie do przewidzenia. Tak czy inaczej wszystko zmierza do momentu, w którym poznajemy Ellie - dziewczynkę, którą ma za zadanie przeprowadzić bezpiecznie do posterunku Świetlików. Tym samym wyruszają w podróż, podczas której powoli zaczynają przekonywać się do siebie, poznawać, a więź wytworzona między nimi prowadzi do dość przewidywalnych zwrotów akcji, choć same zachowanie Joela ciężko jest wyjaśnić w stu procentach i najprawdopodobniej można byłoby z tego zrobić osobny rozdział z przeszłości lub kolejne DLC... O ile w Left Behind możemy dowiedzieć się o czym Ellie wspomina w pewnym momencie gry, to ciężko jest się dowiedzieć czegoś więcej na temat przeszłości drugiego z bohaterów chociażby w przypadku wydarzeń tuż po prologu.

W przypadku zakończenia natomiast nie narzekam na to, że nikt nie zawołał Michaela Baya czy też trup nie ściele się gęsto. Najzwyczajniej w świecie dla mnie jako gracza taka forma szeroko otwartego zakończenia jest najzwyczajniej w świecie słaba. Nie jest to cliffhanger z prawdziwego zdarzenia, ani też zakończenie pozwalające myśleć o sequelu czy też innych scenariuszach. Ot akcja się urywa... i tyle. Jedni nazwać to mogą dojrzałym podejściem do scenariusza, ja uważam to spore nieporozumienie, ponieważ po "arcydziele" spodziewałbym się czegoś, o czym będę mógł dyskutować przez lata.


Przecież było wiele gier, o których rozmawiano naprawdę długo: Bioshock: Infinite, zakończenie trylogii Mass Effect... Można byłoby wymieniać. W przypadku The Last of Us to coś w rodzaju zakończenia kolejnego odcinka bądź sezonu ulubionego serialu. Byłem naprawdę zaskoczony, że po wypowiedzianych słowach przez głównych bohaterów na ekranie pojawiły się napisy końcowe. Dodatkowo wydaje się, że po "lecie" fabuła pędzi wręcz za szybko i to nie jest przypadłość tylko tej gry! W Wiedźminie było bardzo podobnie, wydaje się że w Metal Gear Solid V: The Phantom Pain będzie tak samo. Gdyby nie to, że kolejne trzy pory roku przeskakujemy wręcz z wątku w wątek to gra byłaby dłuższa niż te dziesięć godzin na poziomie normalnym. Być może wszystkich momentów skradankowych nie przechodziłem w stu procentach po cichu (z pewnością wydłużyłoby to rozgrywkę o dobrych kilka godzin), ale nie potrzebowałem tego. Ostatni segment przeszedłem głównie strzelając do wszystkiego co się ruszało, a wszystko to przez... odzyskanie plecaka. A wystarczyłoby, aby w kluczowych momentach utraty ekwipunku utracić bezpowrotnie lub też znaleźć plecak opróżniony przez naszych oprawców. Tylko tyle i aż tyle po to, aby poczuć tę nutę walki o przetrwanie. A tak w momencie, gdy Joel znalazł plecak pod koniec gry znalazł także swój miotacz płomieni z zapasem paliwa na kolejne kilkadziesiąt godzin. Później już tylko karabin szturmowy...

Nawet zarażeni mogli być jednymi najstraszniejszych przeciwników jakich można było wymyślić. Tym bardziej w tym pierwszym stadium, gdzie jeszcze dany biegacz kojarzy co się dzieje wokół niego. Dochodzą do tego żołnierze, kanibale, Świetliki... Ogólnie w pewnym momencie dochodzisz do wniosku, że to człowiek człowiekowi potrafi zgotować gorszy los, a Klikaczy wystarczy po cichu i od tyłu kosą potraktować.


Sporo tego, ale ostatecznie strach czujesz do momentu, w którym znajdujesz strzelbę. Tak - to kolejna gra, w której po znalezieniu shotguna urok gry mija bezpowrotnie. Bo po co mam powoli dusić kogoś skoro mogę stanąć na górze i walić w każdego najbliższego przeciwnika ze śrutu lub też rzucić mołotowa? Podobnie sprawa wygląda z łukiem, który w jednym z cichych etapów skutecznością przewyższa KAŻDĄ BROŃ W GRZE jeśli tylko atakujemy z ukrycia niczym Lara Croft w Tomb Raiderze. Nadal uważam jednak, że Ellie powinna w grze dostać więcej czasu, za co też polubiłem Left Behind, mimo że akcji w nim jest znacznie mniej i wszystko kręci się wokół przeszłości bohaterki. Jest to jednak na tyle klimatyczne, że ukończyłem to przy jednym posiedzeniu.

Nie zmienia to jednak tego, że The Last of Us to naprawdę dobra gra, choć wykorzystująca znane wszystkim schematy. Nie ma w tej grze niczego odkrywczego, ale dobrze się w to gra. Jak już wspomniałem wcześniej gra aktorska jest świetna, historia także, choć jak wcześniej wspomniałem - za bardzo pędzi. Być może nieco inaczej potraktowałbym system walki, który z jednej strony nie zachęca do wymiany ognia poprzez dziwne zachowania broni, ale z drugiej idzie się do tego przyzwyczaić. Graficznie na Playstation 4 widać, iż nie jest to majstersztyk i nawet nie chodzi o sam fakt przeniesienia gry z PS3. Po prostu wydaje mi się, że od konwersji gry na nową generację powinniśmy wymagać nieco więcej, tym bardziej że jest to dość świeża produkcja. Wiadomo nie od dziś, że jest możliwe przygotowanie dobrego "remastera" - Gears of War: Ultimate Edition tego świetnym przykładem, a Zaginięcie Ethana Cartera zyskało sporo po przeniesieniu na Unreal Engine 4. Zresztą już niedługo premiera Uncharted: Nathan Drake Collection, które prezentuje się o wiele lepiej od świetnie wyglądającego pierwowzoru z PS3.

Tak więc można! Pytanie czy ekipie z Naughty Dog się faktycznie chciało...


Musze także pochwalić twórców za bardzo dobrze skrojoną ścieżkę dźwiękową, która fajnie wpisuje się w ten cały obrazek. Powolne gitarowe brzmienia czy wręcz brak jakichkolwiek mocniejszych zrywów zapowiadających, że w tym momencie będziemy więcej strzelać niż myśleć. To także wpływa na odbiór całości i pozostawia niedosyt, że mogłoby być tego nieco więcej, a akcja rozciągnięta w czasie - niekiedy wolniejsza, niekiedy nieco szybsza, ale jednak nieco przeciągnięta, aby dopowiedzieć na spokojnie większość niedopowiedzianych kwestii czy też o wiele mocniej budować relację między graczem a postaciami występującymi w produkcji.


Zapewne wielu fanów gry rzuci się na mnie z maczetami, ale naprawdę - nie widzę w tej grze niczego ponadprzeciętnego. O ile początek nastroił mnie naprawdę pozytywnie na odbiór całości to druga połowa kompletnie mnie zgasiła. Tak, mam za złe twórcom, że nie są w stanie przygotować gry, która będzie dotrzymywała takiego samego tempa przez całą grę jak to było chociażby w Uncharted 2: Among Thieves. Ale nie tylko twórcom The Last of Us - większości z segmentu "AAA".


Tak czy inaczej z perspektywy osoby, która obserwowała wydarzenia na konsolowej scenie The Last of Us: Remastered wyglądało jako mocny faworyt do jednej z najlepszych gier, w które przyszło mi zagrać. Po przejściu jednak gry i dodatku nadal myślę, że warto w ten tytuł zagrać...

Ale nie doczepiajmy do niego większych teorii, ideologii i niestworzonych zajebistości. To nic innego jak solidna gra akcji w klimatach post-apo. Nic więcej.

Mam także nadzieję, iż powstanie ewentualny sequel, który dopowie kilka rzeczy. Być może tym samym odbiór całości będzie nieco bardziej pozytywny niż w momencie, gdy przeszedłem The Last of Us. Tego także Naughty Dog życzę, ale to dopiero po premierze czwartego Uncharted...
Share on Google Plus
    Blogger Comment
    Facebook Comment

0 komentarze:

Prześlij komentarz