Kupiłem sobie DLC...


… i nie kryję tego, że zrobiłem to po raz trzeci w życiu. Chociaż prawda jest taka, iż dodatków to przez moje życie gracza przetoczyły się dziesiątki.

Po tym, gdy pojawił się Titan Pack do Unreal Tournament III często wspominałem o tym, iż było to ostatnie, tak duże rozszerzenie do gry zaserwowane przez twórców za darmo. No może nie do końca przez twórców – przez fanów, ale Epic Games postanowiło te wszystkie najlepsze kąski wziąć na swój warsztat dopracowując i dostosowując je do w wydania ich z pełnym wsparciem do samej gry, która później była wydawana z podtytułem Black Edition. Ile to już lat minęło? Prawie siedem! Przez te wszystkie lata samo pojęcie dodatku ewoluowało w stronę czegoś, czego gracze dość często nie mogą wybaczyć deweloperom. To, co kiedyś mogły tworzyć grupy moderskie za pomocą wypuszczanych przez twórców narzędzi zaczęli tworzyć oni sami widząc w tym sporą żyłę złota. Fani chcą nowych rzeczy, więc możemy je im dać za drobną opłatą. Ewentualnie wykorzystamy wcześniej wykonane, kultowe mapy w grach i wydamy je po swojemu w pakiecie. Bethesda poszła z kolei w innym kierunku i każda kolejna gra po Morrowindzie wydawała mi się dość uboga względem edycji premierowej.

Możecie mnie nazwać heretykiem, ale nigdy nie przemówi do mnie argument pod tytułem: „Bo prawdziwa gra zaczyna się z modami”. Oczywiście, fajnie jest powalczyć za pomocą mieczy świetlnych Khajitem, jeździć samochodem zamiast konno czy zamiast smoka ganiać Ciuchcię Tomka. To fajny dodatek, śmieszny „ficzer”, ale nic poza tym. Kupując dany tytuł liczę na to, że już wersja podstawowa pozwoli mi na obcowanie z tytułem niemal kompletnym. Niemal, dlatego że dobrze wiemy, iż łatki wydawane w pierwszych dniach po premierze to norma. Przecież od momentu wypuszczenia danych do tłoczni do wydania gry mija trochę czasu, więc można znaleźć kilka dodatkowych błędów i bugów. Jednak bez mieczy świetlnych w grze można żyć – bez ciekawej i wciągającej fabuły już nie, tym bardziej że to jednak gra cRPG.



Wracając jednak do dodatków to DLC w takiej formie, w której znamy je dziś, to odczułem je najbardziej w przypadku Call of Duty: Modern Warfare 2. Pamiętam dobrze mój zawód na wieść, iż aby grać bez przerwy w matchmakingu muszę wykupić dodatek. Innej opcji nie ma. Wcześniej z kolei pojawiła się legendarna już zbroja dla konia w Oblivionie. Zaczęły się inne ciekawe akcje, jak chociażby afera z umieszczaniem zablokowanych plików  na płycie z grą przez Capcom po to, aby nie trzeba było ściągać niepotrzebnych rzeczy. Niedawno natomiast pojawiła się możliwość wykupienia szybkich Fatality w Mortal Kombat X. W grze, w której największą frajdą jest wyprowadzenie ostatecznej kombinacji klawiszy, a skopanie jej i wyprowadzenie zwykłego prostego kończy się salwą śmiechu twórca daje możliwość ułatwienia sobie wykonania tego efektownego zakończenia pojedynku, który nie daje nam większych profitów z tego powodu. Nawet chyba nie liczy się do osiągnięć i trofeów.

Skrót DLC stał się synonimem głupoty, bzdury i rzeczy kompletnie niewartej swojej ceny. Można by rzec, iż sami zgotowali sobie ten los przez chciwość i nawet nie jest mi ich nawet żal, że gracze niektóre praktyki najchętniej nagrodziliby Golden Poo. Jednak pojawiają się wyjątki, w które warto zainwestować. Chociażby po to, aby dać twórcom pieniądze za to, iż już po przejściu podstawowej wersji gry powiedzieliśmy sobie: „Odwaliliście kawał dobrej, rzemieślniczej roboty. Dobrze się bawiłem i chcę więcej!”

Tak też było w przypadku Wiedźmina III: Dziki Gon. Po przejściu gry, mimo iż miałem możliwość rozpoczęcia rozgrywki w trybie Nowa Gra Plus, to jednak za długo w nim nie zabawiłem z powodu znikającego ekwipunku. Straciłem więc na ten tryb ochotę, ale nie mówię, że go nie zacznę tuż po przejściu drugiego dodatku do gry. Tym bardziej, że tryb od razu na starcie dawał mi możliwość założenia standardowego pancerza z nieco wyższymi statystykami, który był o wiele lepszy niż mój rynsztunek niedźwiedzia. Tak więc ostatecznie gdyby nawet stało się tak po raz kolejny strata byłaby dość mała. Zapewne później w trakcie rozgrywki mógłbym jeszcze raz znaleźć sobie ten cały rynsztunek niedźwiedzia z podwyższonymi statystykami na poziomie może sześćdziesiątym.
Dlatego też poczekałem na dodatek Serce z Kamienia, który miał wyjść lada chwila, aby kontynuować rozgrywkę moją starą postacią. Chciałem dorwać wersję fizyczną z kartami do gwinta na Poznań Game Arena, ale musiałem ostatecznie obejść się smakiem. Tym bardziej, że kupiłem sobie zamiast tego World of Warcraft i tym samym perspektywa kupna dodatku odwlekła się, ale o nim nie zapomniałem. Kupiłem go niedawno w formie cyfrowej. Tej, którą z jednej strony uwielbiam za świetne okazje na nadrobienie zaległości w gierkach, a z drugiej nienawidzę, bo po to właśnie kupiłem konsolę, aby wrócić po latach do zbierania gier w pudełkach i trzymania ich dumnie jak trofea. Nawet nie chodzi o to, że dodatek w wersji cyfrowej był o jakieś dwadzieścia złotych tańszy – po prostu chciałem szybko i sprawnie zacząć zabawę, bo miałem na to ochotę.


Od tego momentu minęły jakieś dwa tygodnie. Serca z Kamienia skończyłem we wtorek i już wiem, że z pewnością zaopatrzę się także w Krew i Wino. Dlaczego? Ponieważ, podobnie jak miało to miejsce w Dzikim Gonie, otrzymałem świetną historię, która trzymała mnie w napięciu do samego końca i była dla mnie czymś podobnym do wątku Krwawego Barona w Velen czy wyboru króla na Skellige. Nawet lepiej – historia Olgierda była na tyle mocna, że spokojnie jest dla mnie jednym z tych, które zapamiętam na długo. Zabrakło mi tak naprawdę tylko nowych krain i całych ton ekwipunku do znalezienia. Takiego kompletnie egzotycznego. Być może go nie odnalazłem oprócz kilku receptur na wiedźmiński rynsztunek i całej gamy ofirskich pazłotek. Nie mniej jednak to był dodatek w starym, dobrym stylu i dawno w coś tak dobrego nie grałem czasów takich rozszerzeń jak Tron Bhalla do Baldur’s Gate II, Lord of Destruction do Diablo II czy The Frozen Throne do Warcraft III: Reign of Chaos.

I wbrew temu, iż było to tylko dziesięć godzin gry to i tak myślałem, że grałem znacznie dłużej. Niekiedy nie trzeba przedłużać czegoś sztucznie zbieractwem, szukaniem towarzyszy, zbędnym „fedexem” robionym dla NPC. Wiedźmin III o dziwo miał to wszystko niezwykle wyważone i nawet gdy byłem zmuszony do podróżowania od postaci A do postaci B to czułem, że robię to z jakiegoś konkretnego powodu, a nie po to aby mi wypełnić czas, dostać kupkę złota i do kolejnego zadania. Od tego były zlecenia, które kompletnie odstawiłem na bok.

Dlatego też cieszę się, że jednak zdobyłem się na kupno Serc z Kamienia, bo zaiste to dobry dodatek. Jeden z niewielu w ostatnim czasie. Jeśli szukacie czegoś szybkiego, wciągającego i macie podstawowe wydanie Wiedźmaka to wiecie co będziecie robić w najbliższy weekend.



Żeby niedaleko szukać innych przykładów związanych z dodatkami jeszcze przed premierą XCOM 2 odświeżyłem sobie XCOM: Enemy Unknown, ale im dalej szedłem naprzód czułem, iż czegoś mi brakuje – Enemy Within. I mimo, iż nie ma on zbyt wielu nowych elementów fabularnych, to całość wygląda na kompletne danie. Ktoś może powiedzieć, iż być może Firaxis miało to w planach i specjalnie wypuściło grę wybrakowaną, ale wydaje mi się to bardziej jako celowe działanie w ramach bezpiecznego podejścia do samego XCOM.

Przecież nie do końca wiadomo było czy faktycznie gra odniesie taki sukces. Przez wiele lat marka przechodziła z rąk do rąk, pojawił się „duchowy spadkobierca serii” w postaci UFO i nie dziwi mnie to, że Enemy Unknown wypadło nieco bladziej niż Enemy Within, a XCOM 2 jako sequel już tak ostrożny nie był w swych założeniach, choć nadal widać wiele podobieństw do pierwszej części z dodatkiem ubranych w nieco inne łaszki. Ostatecznie to właśnie dodatek do gry przekonał mnie do tego, iż w XCOM 2 powinienem się zaopatrzyć od razu po premierze i zapewne z każdym kolejnym dodatkiem będę wzbogacał rozgrywkę. No może nowe opcje ubioru i edycji naszych wojaków zostawię sobie na wyprzedaże i kupię je po wiele niższej cenie. Ale dodatki fabularne, wsparcie przeróżnymi modyfikacjami rozgrywki od twórców Long War współpracujących z Firaxis? Biorę w ciemno!

Na koniec ostatni dodatek – The Missing Link do Deus Ex: Human Revolution. Wielu uważa go za wycięty z podstawowej wersji gry i nawet się z nimi zgadzam. Te „brakujące połączenie” całości, można było bez problemu dodać do pełnej wersji gry, a nawet dodano wraz z pojawieniem się wydania Director’s Cut. Jednak nie w tym rzecz, nie będę się na temat tego rozwodził, bo jednak bez niego wersja podstawowa historii jest „kompletna”.



Deus Ex: Human Revolution był grą, która swego czasu dość mocno mnie pochłonęła, podobnie jak uczynił to Dziki Gon i XCOM. To takie gry, po których przejściu chciałbyś więcej i więcej, dlatego czekasz na dodatki, zwłaszcza te poszerzające historię. The Missing Link kupiłem na wyprzedaży Steam za około jeden euro. Czy żałuję? Nie, ponieważ ostatecznie wyszedłem na tym dość dobrze. Zbyt wiele nie straciłem, ponieważ sam nie pochwalałem tego ruchu ze strony Square Enix, ale zyskałem tyle, że wykorzystałem dobrą okazję na uzupełnienie tytułu, który bardzo mi się spodobał.
Być może moja zmiana w podejściu do DLC zmienia się wraz z tym, kto daną grę wydaje i polityką względem tego typu rzeczy. Przecież wiedząc dokładnie jak wyglądała sprawa z Deus Exem świadomie skorzystałem z okazji, aby kupić dodatek o wiele taniej. Z kolei Serca z Kamienia nabyłem po bądź co bądź pełnej cenie, choć mogłem kupić season passa lub czekać na zniżki w PlayStation Store.

Tylko w przypadku Wiedźmina wiedziałem, iż najlepiej jest zagrać w dodatek po przejściu głównej linii fabularnej posiadając co najmniej 32. poziom postaci, a wcześniej dodatkowe misje pojawiały się jako darmowe DLC. Z kolei nadal nie kupiłem ani jednego DLC do Shogun 2: Total War, który dodaje frakcje czy też tworzy z żołnierzy chodzące baniaki pełne posoki. Nadal trzymam się z dala od dodatków do Call of Duty mając złe wspomnienia z Modern Warfare 2, którego multiplayer wręcz pokochałem za latanie z karabinem ACR po faveli. Odpuściłem sobie granie w Metal Gear Online III patrząc na to, iż żeby zagrać jako Quiet musze kupić dodatek za ok. pięć euro, a z Destiny czekałem do momentu aż pojawi się Legendary Edtion zawierające wszystko co do tej pory wyszło wraz z dodatkiem The Taken King.



Po prostu jako gracz już dawno zacząłem zauważać różnicę między rozszerzeniem, a DLC w negatywnym rozumieniu tego terminu. Jeśli coś jest w stanie przedstawić mi coś w nowym świetle i otwierając nowe możliwości (patrz: XCOM) lub też po prostu wydłużyć czas obcowania z naprawdę dobrym produktem (patrz: Wiedźmin III: Dziki Gon) to jest to warte moich pieniędzy. Natomiast z daleka omijam dodatki z pakietami map czy innymi, ponieważ pamiętam że swego czasu najlepsze mapy tworzyło community gry, a nie twórcy. Dlatego też po dziś dzień gram ze znajomymi na LANach na mapie fy_iceworld do CSa 1.6, a jak jest możliwość to gram w Facing Worlds przeniesiony do Unreal Tournament III dzięki Titan Packowi, a nawet Unreal Torunament w wersji free 2 play. Albo scenariusze przygotowane przez społeczność przeróżnych gier strategicznych! Mapy do Starcrafta tworzone przez pasjonatów gry, które później pojawiają się w oficjalnych map poolach sezonowych. Czy na serio powinienem płacić za to, aby móc grać w grę w pełnym rozumieniu tego tematu czy też mieć możliwość, a nie przymus rozszerzenia sobie rozgrywki o nowe elementy?

Tym samym rządzi mną prosta zasada. Tam gdzie mam wybór, tam lokuję swoje pieniądze. Tam, gdzie raczej go nie widzę… Nawet się tym nie interesuję. No chyba, że wpadnie Game of the Year Edition…
Share on Google Plus
    Blogger Comment
    Facebook Comment

0 komentarze:

Prześlij komentarz