Grand Theft Auto V (PC) - It's a setup...


Trochę musiałem poczekać na wersję pecetową Grand Theft Auto V. Prawie dwa lata... Nawet złamałem swoją zasadę, odnośnie unikania wszelakich gameplayów i spoilerów związanych z jedną z gier, na które czekałem. Pamiętam dość dobrze moment, gdy wszyscy zagrywali się w "piątkę" na konsolach zeszłej generacji, a ja leżałem w domu i oglądałem wszelkie materiały na YouTube głównie dla zabicia czasu. Wiedziałem co się stanie z bohaterami gry, wiedziałem jak wygląda warstwa fabularna, zadania poboczne i moduł Online. Więc tak naprawdę po dwóch latach, gdy na PC pojawia się flagowa produkcja Rockstar Games powinienem powiedzieć "odgrzewany kotlet". Ale muszę przyznać, że bawiłem się znakomicie, choć nadal mam wrażenie, iż to jest całkiem inne Grand Theft Auto niż dotychczasowe odsłony.


Wbrew temu, że po podliczeniu ze wszystkich postaci w nowym Los Santos spędziłem jakieś 30 godzin fabularna część Grand Theft Auto, na której głównie się skupiłem, minęła mi niewiarygodnie szybko. I nie będę także ukrywał - nowe Los Santos i sam stan San Andreas przemawia do mnie bardziej, niż ziomalskie klimaty z CJ-em w roli głównej. No dobra - wydaje mi się, że w grze z ... roku ten cały teren był większy, a misje z ucieczką do San Fierro moimi ulubionymi, ale nigdy gra nie dorównała do mistrzostwa jakim było Vice City. Nadal, nawet po świetnej czwórce i teraz piątce, mam nadzieję, że Rockstar Games wpadną na pomysł stworzenia nowej wersji miasta stylizowanego na Miami z lat osiemdziesiątych.

Ale dobra... fabuła. Nie wiem dlaczego, ale coś pchało mnie do przodu i więcej czasu spędzałem na wykonywaniu zadań głównych, niż pobocznych, co wcześniej nie zdarzało mi się praktycznie wcale. Być może dlatego, że we wcześniejszych grach z serii misje pojawiały się masowo pod postacią kolejnych zleceniodawców. W piątce działa to mniej więcej w taki sposób, że w przypadku zadań pobocznych było wiadomo co jest tylko dodatkiem, a co pociągnięciem historii Franklina, Trevora i Michaela. Takie Grand Theft Auto IV nie do końca miało to wszystko oznaczone i robiło się albo wszystko hurtowo, albo się pomijało, aby do tego wrócić w przyszłości. Dodatkowo motywacją była... kasa. Dokładnie! Wcześniejsze części Grand Theft Auto wymuszały na nas częściowo wykonywanie zadań pobocznych czy takich jak jeżdżenie taksówką głównie po to, abyśmy mieli pieniądze na lepsze SMG czy kupno nowej kryjówki. W piątce tego problemu nie ma, ponieważ pierwszy skok, który pojawia się w grze nadzwyczaj szybko, ustawia nas praktycznie do końca - kupno i upgrade broni jest dość tani, kupna egzotycznych samochodów czy interesów można sobie odmówić, a także olać kompletnie robienie misji pobocznych, które są o wiele mniej opłacalne niż pójście do przodu z fabułą i zgarnięcie kolejnych worków z kasą.



Nie tylko ze względu na kasę warto było szybciej przejść część fabularną Grand Theft Auto V, bo sama historia była dość ciekawie rozpisana, czego się obawiałem podobnie jak grania Trevorem - człowiekiem, który kompletnie nie jest z mojej bajki. Bo ciężko jest psychopatę uznać za bohatera godnego polubienia... ale w pewnym momencie zmieniło się to diametralnie za sprawą jednego z wątków, który z jednej strony rozbawił mnie do łez, a z drugiej było mi go po prostu szkoda. Bardzo dobrze z kolei leżała mi historia Michaela, który dla mnie był głównym bohaterem GTA V, a w przypadku Franklina wydaje mi się, że o wiele mocniej można było zaznaczyć aspekt gangsterki. To znaczy... jeśli nie skupiałby się aż tak mocno na wojnie gangów i tym, co już pojawiło się dawno temu w San Andreas byłoby świetnie. Ba, nawet można by było bardzo ciekawie umotywować dlaczego Frank chce zdobyć większą ilość kasy. A tak to niby wiem dlaczego tak bardzo chciał się wyrwać z Grove Street, ale z drugiej strony przydałyby się dodatkowe wyjaśnienia.

Nieco zawiodło mnie także zakończenie, w którym zabrakło czegoś, co było obecne w wcześniejszych grach z serii - mocnego uderzenia i ostatecznego rozprawienia się ze sprawcą całego zamieszania. Nawet doszedłem do wniosku, że w piątce tego typu "główny nemesis" nie jest określony - z jednej strony federalni, z drugiej prywatna armia, z trzeciej Ballasi i triady. Mimo, iż wiem jak każdy z bohaterów naraził się danej grupie to brakuje czegoś w rodzaju walki trzech przyjaciół w imię jednej sprawy. Jest najzwyczajniej w świecie za spokojne, gdzie zdarzyło się, że podczas napadu było o wiele więcej akcji i emocji. Nie kupuję także w pełni przemowy, która pojawia się w zakończeniu..


Ale trzeba przyznać, że chyba nie było jeszcze odsłony serii (nie grałem w Stories from Liberty City niestety), która aspirowałaby tak bardzo jako świetna komedia sensacyjna, być może nawet czarna. Bo spójrzmy prawdzie w oczy - chyba dawno w Grand Theft Auto, jeśli nie wcale, nie było kładzionego aż tak wielkiego nacisku na gagi i sytuacje, przy których idzie się położyć ze śmiechu. Zawsze było tak, że w pewnym stopniu fabularnie GTA starało się być "poważne", co znaczy nic innego jak mruganie okiem do świadomego odbiorcy gry. Nawet klimaty Vice City wyjęte żywcem z Miami Vice czy Scarface trzeba było umieć rozszyfrować. Tutaj oczywiście tutaj także pojawiają się tego typu odniesienia do popkultury, ale Rockstar Games postawił także na humor sytuacyjny, który nie do końca musiał być związany z czymś z zewnątrz. A tego jest w "piątce" naprawdę sporo.

Na pewno warto pochwalić także to, że miasta w Grand Theft Auto weszły najprawdopodobniej na całkiem nowy poziom i są faktycznie żywe. Mieszkańcy reagują na wiele rzeczy, które nasi bohaterowie robią. Piłujesz opony przed zapaleniem zielonego światła? Niektórzy będą robić nam zdjęcia, inni będą chcieli abyśmy przestali. Dla zabawy chcesz przycelować w przechodnia? Poczekaj chwilę - zaraz wróci kilku gangsterów i będzie chciało pokazać, że to nie był dobry pomysł. Dodatkowo cała masa misji, w których możemy pomóc przechodniom np. zabrać złodziejowi ukradziony portfel, załatwić sprawę kolesia, który chce sprzątnąć niewinnego cywila. Nawet możemy wchodząc do sklepu trafić na napad! Tym samym każde kolejne miasto w serii powinno być jeszcze bardziej interaktywne i wcale nie trzeba w tym celu stawiać na połączenie trybu offline z online. Pojawiają się także interesy, które w chociażby wspomnianym przeze mnie Vice City grały ogromną rolę. Tutaj być może nie grają głównej roli, być może nie są aż tak potrzebne, ale zawsze to ciekawe urozmaicenie całości. Postawiono także na o wiele większą interakcję z naszym telefonem - możemy odpisywać na maile, zamawiać to, co nam aktualnie jest potrzebne lub grać na giełdzie... Wszystko to składa się na to, że do Los Santos chce się wracać, bo miasto samo w sobie jest po prostu magiczne.


Trudno jest także pominąć jedną z najczęściej wspominanych rzeczy związanych z GTA V - optymalizacja wersji PC. Pamiętam, że jak kiedyś wspomniałem o tym, iż Max Payne 3 był bardzo dobrze dopracowany w wersji pecetowej i tak samo będzie w przypadku Grand Theft Auto V... zostałem wyśmiany. Teraz wiele osób pisze jak to dobrze im się na komputerach gra, inni szydzą że wersje konsolowe były "betą" dla PC.Trzeba oddać Rockstarowi to, co im się należy czyli słowo uznania, bo odrobili pracę domową, która pojawiła się w przypadku "czwórki". Być może po kilku patchach faktycznie dało się w nią grać bez większych problemów, ale po premierze pamiętam falę nienawiści przelewającą się przez Internet. Teraz nie dość, że gra chodzi płynnie na słabszym sprzęcie to także okazuje się, że konwersja pecetowa nie odbiega tej konsolowej grywalnością. Może ktoś powiedzieć, że "na piecu zawsze gra się najlepiej"... ale to bujda. Tak samo jak to, że w FPSy gra się tylko i wyłącznie na myszce i klawiaturze.

A ścieżka dźwiękowa? Nadal niedoścignionym ideałem jest dla mnie ta, która pojawiła się w Vice City. Muszę przyznać, że dobór kawałków w stacjach radiowych w GTA V jest chyba jednym z najlepszych od premiery właśnie mojej "idealnej" odsłony. Jest jednak jeden element wyróżniający całość soundtracka z "piątki" od wszystkich odsłon serii. Są to utwory, które można usłyszeć podczas wykonywania misji, ucieczki bądź nawet zwykłego podróżowania po Los Santos. Te świetnie wpasowują się w klimat gry i chyba właśnie ze względu na nie najbardziej zapamiętam tę odsłonę Grand Theft Auto, a innym z kolei niewiarygodnie tego elementu brakowało lub też nie zapadł mi on aż tak w pamięci. Dodatkowo twórcy wpadli na naprawdę ciekawy patent z automatycznym wyłączaniem się radia w ważniejszych momentach gry, aby można było usłyszeć nieco inny utwór... lub też w radiu rozbrzmiewała pasująca do danej sytuacji piosenka. Innymi słowy: nadal poziom udźwiękowienia stoi na wysokim poziomie.


Moim zamiarem nie było napisanie recenzji Grand Theft Auto V. Dlaczego? Bo trzeba powiedzieć sobie wprost - w GTA V trzeba zagrać! I kropka... Nawet jeśli przez te dwa lata od premiery graliście już w wersję konsolową z poprzedniej generacji warto sobie tę pozycję odświeżyć na nowej generacji bądź na PC. To jest jedna z tych serii, w które można grać stale i się nie starzeją. Dlatego też wielu nadal gra w Vice City, San Andreas, czwórkę i zapewne tak będzie też z piątką. To są gry ponadczasowe, a takich jest naprawdę niewiele. Warto jest się wybrać do nowego Los Santos. Warto jest poznać Michaela, Franklina i Trevora. Warto spędzić dziesiątki godzin przed monitorem.

I choćby się inni nie starali to król sandboxowych gier jest tylko jeden. Z cały szacunkiem do konkurencji, bo nawet Watch Dogs było grą dobrą. Z jedną wadą - nie był on grą od Rockstar Games...
Share on Google Plus
    Blogger Comment
    Facebook Comment

0 komentarze:

Prześlij komentarz